Nowoczesność i zacofanie nie są, oczywiście, tylko sprawą technologii – ani nawet przede wszystkim sprawą technologii. Nigdy nią nie były. Materialne symbole nowoczesności – fabryki, czołgi i szkoły w XX w., a autostrady, szybkie pociągi, szerokopasmowy internet i wysokie technologie w XXI w. – pokazują tylko część, i to najbardziej oczywistą, tego gigantycznego przedsięwzięcia, którym miało być wydźwignięcie się kraju zacofanego ku nowoczesności. Podejmowano je wielokrotnie w różnych krajach świata i w różnych kontekstach kulturowych i politycznych – w tym przynajmniej parokrotnie na ziemiach polskich. W czasie, kiedy w Polsce słowo modernizacja odmieniają przez przypadki politycy z lewej i z prawej strony, warto wiedzieć, że nie stąpamy tu wcale po dziewiczym gruncie.
Jak dogonić Zachód?
To pytanie elity krajów ubogich i peryferyjnych stawiały sobie przynajmniej od trzystu lat. Nie trzeba było wiele czasu – w niektórych krajach wystarczyło kilka dziesięcioleci, a tylko najbardziej opornym potrzeba było stu lat i więcej – by przewaga gospodarcza i militarna Zachodu, a także wyższy poziom życia, jakim cieszyli się jego mieszkańcy, stały się przedmiotem podziwu i pożądania. Tym większego, im bardziej było zmieszane z poczuciem upokorzenia i niechęcią. Świadomość zapóźnienia – czy też, jak napisał jeden z polskich XIX-wiecznych autorów, „zaodłożenia” – niekiedy pojawiała się wśród elit po klęsce militarnej i utracie politycznej niezależności. Tak stało się np. w Chinach czy w świecie arabskim, ale także w Polsce. Nawet w czasach pokoju oczywista nierównorzędność w handlu nieustannie odnawiała bolesną świadomość zacofania: bo też jeśli kupujemy od nich maszyny i broń, a sprzedajemy zboże, tytoń czy futra, o jakiej równorzędności partnerów w tej transakcji można mówić? Ci, którzy byli zadowoleni z takiego handlu – jak szlachta Rzeczypospolitej – rychło odczuli ich ukryte koszty. W krajach geograficznie Zachodowi bliższych – takich jak Polska – poczucie zacofania pojawiło się niemal dokładnie w tym samym momencie, w których tam zaczęła pojawiać się nowoczesność1. Świadectw takich reakcji jest wiele. Oto pierwszy, z rodzimej publicystyki. W 1733 roku Stefan Garczyński – zamożny wielkopolski posesjonat, właściciel Zbąszynia i okolic, później wojewoda poznański, pisze książkę pod wymownym tytułem
„Anatomia Rzeczypospolitey Polskiey. Synom Oyczyzny ku przestrodze y poprawie [...] mianowicie, o sposobach: zamnożenia Polskę ludem pospolitym, konserwowania dziatwy wieiskiey przez niedostatek y niewygody marnie ginącey, y wprowadzenia handlow y manufaktur zagranicznych”.
Książka przez szesnaście lat krąży w rękopisie, drukiem ukazuje się w połowie stulecia, u progu polskiego oświecenia.
Stefan Garczyński, Anatomia Rzeczypospolitey Polskiej
Garczyński porównuje Polskę z krajami niemieckimi. Zauważa, że w Polsce – poza zbożem – nic się nie produkuje, a miasta w porównaniu z niemieckimi są biedne i małe. Za zapóźnienie Rzeczypospolitej wini złe nawyki elity i – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – utrwalającą je strukturę społeczną.
„Począwszy od stopy do głowy na śpilkę żaden nie ma na sobie, coby w Polszcze robiono”
– gorzko podsumowuje styl konsumpcji szlachty2.
“Iedna extremitas niepomiarkowanego w Panach zbytku, drugą pociąga za sobą extremitatem mizeryi ubogiego ludu, te zaś obie wiążą ręce Rzemieślnikom, że swoię robotę żadnego odbytu niemaią; tym sposobem naprzykład, znaydzie się w iakim Mieście Ślusarz, ktoż od niego co kupi, gdy u Panów na Pokoiach Angielskie zamki, a u Pospólstwa wszystko zamknięcie w zaporach, a miasto zawiasów na witkach. Albo gdy Sukiennik sprowadzi się, komuż sukno przeda, kiedy Panowie ze sługami […] w Holenderskich Suknach, a Chłopi w Siermięgach chodzą, nawet Panowie w żołtych botach Ormiańskich, a chłop w chodakach, więc tego Rzemiesła Magistrowie, zaniedbywać muszą swey Professyi, toż o innych prawi się kunsztach […]3”.
Zapamiętajmy to wyjaśnienie przyczyn zacofania. Jedną z powracających w XX wieku recept na przyspieszony rozwój krajów najbiedniejszych było złamanie tego zaklętego kręgu, który opisuje Garczyński. Żeby stworzyć rynek dla rodzimego przemysłu – który miałby stać się motorem nowoczesności – proponowano zarówno cła zaporowe, jak i mniej czy bardziej radykalne formy redystrybucji dóbr. Rozumowanie szło mniej więcej tak: skoro elita konsumuje luksusowe dobra z importu, należy zabrać jej pieniądze i oddać biedniejszym – którzy wydadzą je na tańsze i prostsze, a więc miejscowe, towary. W książce Garczyńskiego pojawia się także jedna z najwcześniejszych w polskiej publicystyce pochwał przemysłu i kapitalizmu. Garczyński używa nawet tych właśnie, wówczas nowych, słów – zarówno „fabryka”, jak i „kapitalista”. Jednego i drugiego w Polsce w jego czasach nie było (i długo jeszcze miało nie być). Korzyści społeczne z uprzemysłowienia wydawały się autorowi oczywiste. Wylicza kilkanaście różnych zawodów, które żyją z jednej fabryki.
„Y tak naprzykład reprezentuię warsztat Sukiennicki, iak wiele on ludzi ubogich y podłych sustentuie y żywi? [...] Niechże każdy zważy, takiey manufaktury Dyrektor, co tu ludzi i bliźnich swoich, a sług Chrystusowych żywi, do roboty zachęca y im sposob podaie życia. Viceversa ci co nad warsztatem siedzą, przy pracy sustentuią ubogie pospólstwo, które im robot dopomaga, a tym sposobem praecluditur droga do żebranki4”.
To również stały wątek. „Chorobę zacofania leczy się uprzemysłowieniem” – pisał dwieście lat z okładem po Garczyńskim, w popularnej książeczce wybitny polski ekonomista i międzynarodowej sławy ekspert w sprawach rozwoju, Ignacy Sachs5. Wiele idei z książki Garczyńskiego odnajdziemy bez trudu – chociaż, rzecz jasna, w inny sposób wypowiedzianych – w publicystyce różnych autorów z rozmaitych krajów zacofanych przez następne dwieście pięćdziesiąt lat. Repertuar idei i argumentów jest w tych dyskusjach zadziwiająco stały. Czas oraz szerokość geograficzna zmieniają go tylko nieznacznie. Powtarzają się zarówno problemy ogólne, jak i szczegółowe. U Garczyńskiego odnajdziemy nieustanne narzekanie na nierząd i złą władzę – w odróżnieniu od zachodnich rządów prawa i kompetentnej biurokracji. Państwo jest słabe, a elity chciwe, skorumpowane i nieudolne. Jedyne, co potrafią, to bogacić się kosztem słabszych współobywateli, a pieniądze marnować na ostentacyjną konsumpcję. Garczyński pisze np. że dzieci biednych wychowują się w złych warunkach i nie ma się kto nimi zajmować, a przez to są niedokształcone i chorowite. Garczyńskiego nazwalibyśmy dziś intelektualistą. Nie wszyscy goście ze „świata B” (jak nazwał go prominentny polski ekonomista w XX w.) mieli taki analityczny talent. Uczucia były jednak podobne. Oto dwa świadectwa, z dwóch różnych epok i kultur. W 1720 roku sułtan turecki wysłał do Francji ambasadora, którego zadaniem nie były – inaczej niż w poprzednich wiekach – negocjacje dyplomatyczne. Yirmisekiz Çelebi Mehmed Efendi – jeden z najwierniejszych i najinteligentniejszych urzędników sułtana – miał
„odwiedzić fortece i fabryki, zgłębić środki cywilizacji i edukacji oraz sporządzić raport o tych, które nadają się do zastosowania w Imperium”6.
Była to, jak zapewnia współczesny historyk, pierwsza taka misja w dziejach ottomańskiego państwa, które wcześniej nie odczuwało potrzeby zapoznawania się z zachodnimi wynalazkami. Tym razem potrzeba okazała się paląca: w 1719 r. Wysoka Porta przegrała kolejną (drugą już z rzędu) wielką wojnę na Bałkanach. Nad Bosforem zauważono także sukces – przede wszystkim militarny – reform Piotra Wielkiego w Rosji. Mehmed Efendi zrobił w Paryżu doskonałe wrażenie. Chwalono jego wytworne maniery i umiejętność prowadzenia konwersacji. Był gwiazdą wykwintnego towarzystwa. Młody król Ludwik XV przyjmował go wielokrotnie. Ambasador spędził wiele czasu w bibliotece i w obserwatorium astronomicznym, gdzie podziwiał teleskop;
„zamontowali lustro takie jak u balwierza na czymś, co przypomina żuraw do studni”
– pisał potem w raporcie. Wielkie wrażenie zrobiła na nim fabryka luster, postępy medycyny, które oglądał w szpitalu dla weteranów, oraz manewry wojskowe, na których widział całe pułki „poruszające się jak jeden człowiek”.
Mehmet Efendi z mlodym Ludwikiem XV w 1721 roku
Francja wywarła wielkie wrażenie także na asyście ambasadora. Trzech jego towarzyszy uciekło, co było bardzo kłopotliwe; ambasador czuł się niezręcznie. (Znamy losy jednego z nich: nawrócił się na katolicyzm, został porucznikiem piechoty, potem ożenił z Francuzką i dożył swoich dni w Wersalu.) Mehmed Efendi – co stało się prawidłowością dla gości ze „świata B” jeżdżących do „świata A” – postanowił także dorobić na jednorazowym handlu. Sprzedał dużą ilość kawy, którą przywiózł z Konstantynopola, i dobrze zarobił – bo we Francji akurat kawy brakowało i cena była wysoka. Do siebie zabrał produkty przemysłowe: 60-70 bel płótna, oraz – jak odnotował francuski asystent ambasadora –
„znaczną ilość broni, sreber, i tkanin przetykanych złotem”.
Towarów było tak dużo, że nie zmieściły się na statek, którym Efendi przypłynął z Konstantynopola. Nawet wymiana prezentów z królem Francji podkreślała, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, różnice w stopniu rozwoju gospodarczego pomiędzy dwoma krajami. Mehmed Efendi sprezentował królowi m.in. dwa konie arabskie, bogato zdobiony łuk z sześćdziesięcioma strzałami i płaszcz z drogocennego futra. Od Ludwika XV otrzymał w rewanżu m.in. dwa złote pistolety, dwa duże lustra, sześć dużych zegarów i sześć kieszonkowych, oraz bibliotekę z przeszklonymi drzwiami (a więc w większości produkty – jak byśmy dziś powiedzieli – zaawansowanej technologii)7. Mehmed Efendi francuski postęp technologiczny przypisał dobrotliwości króla. Obserwatorium, szpital dla weteranów, biblioteka, wielki kanał w Langwedocji ułatwiający rozwój przemysłu i rolnictwa (Efendi nazwał go „cudem świata”) – wszystko to powstawało z królewskie inspiracji lub rozkazu, a często też za rządowe pieniądze. Z refleksją tą wrócił do sułtana. Ostatni przykład reakcji przedstawiciela elity z krajów zapóźnionych podróżującego na Zachód jest chyba najbardziej poruszający, bo wyszedł spod pióra osoby intelektualnie zupełnie bezbronnej. W 1902 r. anglikańscy misjonarze – z pełną aprobatą Foreign Office – wysłali na podróż do Anglii Apollo Kagwę, katikiro królestwa Buganda (od którego wzięła nazwę dzisiejsza Uganda; katikiro to jeden z najwyższych urzędników królestwa). Misjonarze mieli w tym, oczywiście, swój cel: zaledwie dziesięć lat wcześniej konflikt pomiędzy protestantami i katolikami w Bugandzie kosztował tysiące istnień ludzkich i był prowadzony za pomocą karabinów maszynowych Maxim8. Protestanci wygrali: 50 tys. katolików sprzedano handlarzom niewolników – ale to zwycięstwo wcale nie musiało być trwałe i z oczywistych względów opłacało się olśnić Kagwę wizytą w Anglii. Cel został osiągnięty. Kagwa i jego sekretarz Mukasa spędzili w Wielkiej Brytanii wiele tygodni. Na trasie wycieczki znalazły się Oxford, Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, sądy i rady miejskie, elitarna szkoła dla chłopców, koszary wojskowe, szpital i pałac Buckingham. Przejechali metrem pod Tamizą, co wywarło na nich wielkie wrażenie. Oglądali także wiele kopalni, hut i fabryk9. Po jednej z tych wizyt sekretarz Kagwy zanotował:
„[Jedziemy] zobaczyć fabrykę, w której robione są karabiny i rowery. Co tydzień robią 1500 karabinów, ale podczas wojny burskiej robili 5000 [...] kiedy usłyszeliśmy o tym, pokręciliśmy naszymi głowami jak człowiek cierpiący z głodu [...]”
W innym miejscu zapisał:
„Byliśmy zadziwieni mądrością Brytyjczyków, która nie ma końca”.
Na zakończenie relacji wezwał rodaków do nauki
„żeby nasze dzieci mogły być coraz mądrzejsze zarówno w sprawach umysłu, jak i wytworach rąk10”.
Dla Stefana Garczyńskiego, pana na Zbąszyniu, było jasne, że Polska nie zmieni się samorzutnie na podobieństwo Zachodu. Do podobnych wniosków dochodziło wielu intelektualistów ze „świata B”: skoro ich ojczyzny „samorzutnie” trwały w zacofaniu, dlaczego nagle miałoby się to zmienić? Dla Garczyńskiego – i wielu, wielu innych – wehikułem modernizacji miało być państwo, którego naprawa, czyli wzmocnienie i usprawnienie, jest koniecznym początkiem procesu reformy. W projekcie polskiego oświeconego publicysty odrodzone państwo przekształci społeczeństwo: ustanowi odpowiednie cła i podatki, nakaże wojsku robienie zakupów w kraju (a to pomoże rzemieślnikom i manufakturom), i będzie wspierało – na różne sposoby – jego rozwój gospodarczy. To także konstatacja typowa dla modernizatorów z elit krajów zapóźnionych: państwo – jeśli mieli własne państwo – było pierwszą instytucją, na której chcieli się oprzeć. Zestaw uzasadnień był stały: zazwyczaj sądzono, że warunki zewnętrzne nie sprzyjały „samorzutnej” modernizacji, a ponadto pogrążone w złych nawykach społeczeństwo potrzebowało impulsu, który wytrąci je z marazmu i wepchnie na drogę ku nowoczesności. Optymistyczny pogląd Adama Smitha – że ludzie mają „naturalną skłonność” do bogacenia się, o ile państwo nie stoi im na drodze – wydawał im się zazwyczaj fałszywy, a przynajmniej nie przystający do warunków ich ojczyzn.
Spór o rolę państwa w modernizacji krajów zacofanych toczy się do dziś. W znacznym stopniu określa on współczesne postawy wobec państwa i polityki gospodarczej – także w Polsce, czyli w kraju, który, mimo prób liczących lat dwieście z okładem, nadal ma nadrobienia cywilizacyjny dystans do bogatego i nowoczesnego Zachodu. Jaką rolę państwo ma do odegrania w procesie modernizacji? Jakimi metodami może się posłużyć? Które z nich są skuteczne? Które są – politycznie i moralnie – do zaakceptowania? Jakie społeczne koszty „odgórnej” modernizacji warto ponieść? Jak ten ciężar rozłożyć i kto ma o tym decydować? Nie jest to bynajmniej problem ściśle techniczny. Bo też ekonomia, o której tu mowa, jest w niezbywalny sposób polityczna – w najbardziej pierwotnym, elementarnym sensie tego słowa, odnoszącym się do świadomego kształtowania reguł życia wspólnoty. Być może gdzieś są ekonomiści, którzy uprawiają swój zawód tak, jak (podobno) matematycy swoje rzemiosło – nie tylko w sposób analityczny i abstrakcyjny, ale w oderwaniu od ideałów i wartości, w czystej aksjologicznej próżni. Jeżeli tacy istnieją, nie zajmują się jednak pomysłami na to, jak przyspieszyć rozwój krajów zacofanych. Były to bowiem zawsze projekty polityczne, oparte – jak każdy projekt polityczny – na aksjologicznym fundamencie, nawet jeśli ich autorzy woleli myśleć o sobie jako o kapłanach czystej nauki (co znowu nie aż tak często się zdarzało). Ten aksjologiczny fundament pozostaje obecny zarówno w socjalistycznych planach lat 60., jak i w reformach wyznaczanych liberalnymi ideami dominującymi w latach 80. i 90. Dla tradycyjnych wspólnot nowoczesność stanowiła – jak pisze za Arnoldem Toynbee Jerzy Jedlicki –
“wyzwanie, na które można było odpowiedzieć bądź chętnym przyzwoleniem, bądź wreszcie mieszaniną ufności i obawy”: “Długowieczne wspólnoty ludzkie doświadczały zmiany cywilizacyjnej jako czegoś, co nadchodzi, co już nadeszło z zewnątrz, z jakimiś obcymi z miasta albo zza morza, z nieznanymi maszynami, z nową moralnością. Ta inwazja niosła ze sobą pokusę i groźbę, obietnicę i przerażenie, a najczęściej wszystko to razem i jednocześnie11”.
Lęk przed nowoczesnością w krajach zacofanych – i dyskusja nad tym, czy można jej nadać swojski, pogodzony z lokalną tradycją kształt – znajduje się w tle tej opowieści. W XX wieku nowoczesność i rozwój były powszechnie utożsamiane przede wszystkim z rozwojem gospodarczym, wzrostem produkcji i konsumpcji oraz towarzyszącym im przekształceniem struktury społecznej. Łatwiej było być konserwatystą odrzucającym modernizację w czasach, o których pisze Jedlicki, czyli w XIX w.; w następnym stuleciu było już właściwie dla wszystkich jasne, że to jedyna droga – i warunek przetrwania zbiorowości (u nas wprost wyrażał ten pogląd, wyrosły ze społecznego darwinizmu, Roman Dmowski). Kiedy w XX w. mówiono o „dorównaniu” albo „dogonieniu” Zachodu, niemal zawsze chodziło przede wszystkim o materialny poziom życia i społecznej produktywności: o liczbę lat formalnej edukacji przeciętnego obywatela, produkcję stali, prądu czy samochodów – albo czołgów i rakiet. Ta „religia rozwoju” – jak nazwał ją jeden z dzisiejszych krytyków – jest powszechnie wyznawana i teraz. Jest też, zwłaszcza od lat 70., kwestionowana: pojawiły się wówczas podejrzenia, że planeta może nie udźwignąć tylu fabryk, ile planowano na niej wybudować. Zazwyczaj przemysłowy model rozwoju odrzucano jednak w teorii, a prawie nigdy w praktyce. To prawda, że intelektualista z peryferiów często czuł do Zachodu odrazę – za jego zimny, egoistyczny racjonalizm, bezideowość, rozwiązłość obyczaju, pogardę dla tradycji (własnej, ale zwłaszcza cudzej), czy chorobliwą miłość do konsumpcji. Projekty nowoczesności w kraju zacofanym przybierały więc najczęściej kształt syntezy: weźmiemy z Zachodu, to co w nim dobre – jego przemysł, bogactwo i wygodę – zachowując przy tym pradawną tradycję oraz zbiorową duszę czystą i nieskalaną zagraniczną zgnilizną. W postawie takiej – jak chociażby w dyskusjach nad „modelem konsumpcji socjalistycznej” w krajach komunistycznych w latach 60. i 70. – bywało sporo hipokryzji. W praktyce pełniła ona często rolę ideologicznej zasłony dla porażki modernizacyjnych projektów: skoro nie można zapewnić ludziom zachodniego poziomu życia, trzeba go zdelegitymizować – ogłaszając, że pewne jego formy, choćby takie takie jak masowa motoryzacja, nie przystoją zdrowemu socjalistycznemu społeczeństwu. Nie produkując zatem tylu samochodów osobowych, co kraje Zachodu, socjalistyczne państwo i przemysł wyświadczały obywatelowi przysługę – bo dbały o jego kondycję fizyczną i moralną. Idee przyspieszonego rozwoju krajów zacofanych przeniosły się na wielką skalę ze sfery dyskusji teoretycznych do realnej polityki dopiero po 1945 r. (z dwoma wyjątkami, o których niżej). W latach 50. i 60. na gruzach kolonialnych imperiów Anglii i Francji powstały wówczas dziesiątki nowych państw w Afryce i w Azji. W Chinach kończyła się wojna domowa, którą wygrywali komuniści Mao, z własnym, radykalnym programem rozwoju i transformacji społecznej. Ameryka Łacińska szukała dróg rozwoju po głębokim szoku wywołanym załamaniem eksportu na Zachód w czasie Wielkiego Kryzysu. Istniały wówczas dwa – tylko dwa! – kraje, którym wcześniej udało się (jak wtedy sądzono) dokonać „wielkiego skoku w nowoczesność”: Japonia i Związek Radziecki. Oba te przykłady uważnie analizowano i w obu doszukiwano się wzorców oraz inspiracji. Nieprzypadkowo właśnie w latach 40. rozpoczyna się powódź prac ekonomistów proponujących metody przyspieszenia rozwoju krajów najbiedniejszych. Nie tylko odpowiadali na wyzwanie chwili, ale zyskali atrakcyjną i rzadką dla naukowca możliwość sprawdzenia niektórych swoich idei w praktyce. Intelektualistów zawsze pociągała polityka – i ekonomiści nie byli tutaj wyjątkiem. Przyrodzone skłonności tego zawodu wzmacniał jeszcze modernistyczny etos, który przypisywał klerykom rolę kapłanów w dziejowym misterium przebudowy tradycyjnego, pełnego chaosu świata w nowoczesny i zorganizowany według racjonalnych reguł. Skoro taką rolę mogli pełnić artyści i architekci – dlaczego nie ekonomiści? Kiedy Le Corbusier projektował racjonalne miasta i mieszkania, ekonomiści projektowali racjonalny porządek gospodarczy. Pokusa ta nieobca była największym. Arthur W. Lewis, laureat Nagrody Nobla (w 1979 r.) i autor bardzo wpływowego w latach 50. modelu uprzemysłowienia został w 1957 r. z ramienia ONZ doradcą prezydenta Ghany, polityka, który w wielu krajach Trzeciego Świata był symbolem emancypacji – Kwame Nkrumaha, i doradzał mu, jak zbudować przemysł w kraju, którego głównym towarem eksportowym było dotąd kakao i złoto. „Ekonomista jako nowoczesny misjonarz” – to tytuł artykułu opublikowanego w latach 50. jednym z najlepszych czasopism naukowych. Nie było w nim ironii. Autor tego tekstu zupełnie serio porównywał władzę ekonomisty w kraju zacofanym z władzą szamana w społeczeństwie plemiennym; różnica, jego zdaniem, wynikała stąd, że ekonomista, mając świadomość własnej omylności, wykorzystuje swoją władzę w słusznym celu – kierując swoich podopiecznych w stronę postępu12. Paternalizmu nieodłącznie wpisanego w taką rolę nikt wówczas – co dziś może wydawać się zaskakujące – nie dostrzegał. Ekonomista był w tych latach równocześnie Planistą. Wyzwolenie od irracjonalności i chaosu tradycyjnego społeczeństwa było tym samym, co uwolnienie od kapryśnej tyranii rynku (na domiar złego, jak chętnie wskazywano, kaprysy rynku zazwyczaj sprzyjały utrzymywaniu cywilizacyjnego zapóźnienia; rynek był sojusznikiem bogatych). Narzędziem tej emancypacji miało być – powtórzmy to raz jeszcze – państwo. Po dwóch dekadach – mniej więcej w połowie lat 70. – doszło jednak do zadziwiającej i radykalnej przemiany w myśleniu o roli państwa w rozwoju krajów ubogich i cywilizacyjnie zapóźnionych. W latach 50. państwo uznawano powszechnie za motor wyzwolenia i rozwoju gospodarczego. Od lat 70. ekonomiści zajmujący się rozwojem patrzyli na nie częściej jako na narzędzie tyranii i wyzysku. W tych analizach państwo jest, niemalże, przeszkodą w drodze do rozwoju – a w każdym razie jego rola jest wysoce ambiwalentna: częściej obywatelom szkodzi, niż pomaga. Co roku ukazują się setki prac, w których naukowcy obliczają wpływ korupcji na poziom życia i tempo wzrostu gospodarczego, a także opisują rozmaite renty władzy, z których korzystają elity w krajach najbiedniejszych – kosztem reszty obywateli. Dlatego gospodarcze decyzje podejmowane w latach 50. czy 60. – zwłaszcza „odgórne” próby uprzemysłowienia w krajach Afryki, Ameryki Łacińskiej czy wschodniej Europy – wydają się czytelnikowi dzisiejszej prasy absurdalne. Mogą wywoływać uśmiech politowania albo prowokować do zadumy nad zaślepieniem ich autorów. Taka reakcja świadczy jednak tylko o naszym dystansie wobec tamtego czasu. Wtedy te projekty miały sens z punktu widzenia ówczesnej ekonomii politycznej – nie tylko inspirowanej marksizmem, ale i zachodniej. Dobrze to dziś przypomnieć – choćby jako memento dla dzisiejszych specjalistów od rozwoju i wzrostu.
„Kiedy studiowałem ekonomię w latach 70. cały ten nurt wydawał się nie tyle błędny, co niezrozumiały”
– napisał niedawno o optymistycznych teoriach rozwoju z lat 40. i 50. noblista Paul Krugman13. Właśnie od lat 70. ekonomiści i politycy w krajach zacofanych zaczęli wierzyć, że rozwój ich ojczyzn zależy od prywatyzacji, niskich ceł i otwartych granic dla zagranicznych kapitałów. To nowe wyznanie zostało przyjęta równie szybko, jak wcześniejsza wiara w dobrodziejstwa planowania gospodarczego i państwowych inwestycji przemysłowych, chociaż nacisk międzynarodowych instytucji – Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego – odegrał w tej przemianie swoją rolę. Krytycy tych koncepcji rozwoju (nazwijmy je, na razie umownie, liberalnymi) często dziś powtarzają, że ich dominacja od lat 70. była wynikiem spisku – w którym brali udział, w różnych konfiguracjach, prawicowi politycy z Zachodu, ekonomiczni ideolodzy z Uniwersytetu w Chicago, wspierani – gdy potrzeba – przez siły specjalne14. Jest to wyjaśnienie zbyt proste – jak każda teoria spiskowa. Za falą liberalizmu lat 70. stała zarówno nowa teoria ekonomiczna, jak i gorzkie doświadczenie porażki poprzednich, etatystycznych projektów. Aż nazbyt często państwo okazywało się nie dźwignią rozwoju, ale drapieżnikiem, wysysającym ze swoich obywateli ostatni grosz na tysiące sposobów – legalnych i nielegalnych, jawnych i ukrytych, bezpośrednich i pośrednich. Dziś, po trzydziestu latach prób, mamy jednak dobre powody, aby sądzić, że także recepty liberalne opłaciły się przede wszystkim i w największym stopniu elitom krajów najbiedniejszych. To poziom życia i dochody elit wzrosły w ostatnim trzydziestoleciu najbardziej, podczas gdy poziom życia biedaków nie uległ w wielu krajach zmianie – albo się obniżył. Ten rachunek nie jest prosty – ale trzeba spróbować go dokonać. Istnieje wreszcie nurt – dochodzący do głosu po roku 2000 r. w pismach ekonomistów zajmujących się rozwojem, a ostatnio także w dokumentach Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego – który mówi, że czas dziś na heglowską syntezę państwa i rynku. Znamy już ograniczenia i jednego, i drugiego – i dziś jesteśmy w stanie (a przynajmniej możemy próbować) tak zmieniać instytucje, żeby łączyły efektywność rynku z socjalnymi celami państwowej polityki.
Jak zatem dogonić Zachód?
Do dziś – po sześciu dekadach eksperymentów, w większości nieudanych i kosztownych – nie ma na to jednoznacznej recepty. Czas optymizmu i wielkich projektów minął. Dziś specjaliści od rozwoju zamiast wielkimi projektami społecznej transformacji wolą zajmować się obmyślaniem drobnych interwencji w życie codzienne mieszkańców „świata B” i funkcjonowanie jego instytucji – tak, aby ułatwiały, a nie utrudniały ludziom życie. Być może ta zmiana ambicji świadczy o słusznej pokorze wywołanej porażkami poprzednich lat. Być może – o braku intelektualnej odwagi. Możliwe, że oba te wyjaśnienia są prawdziwe. Popularne są eksperymenty i badania terenowe – którymi rzadko zajmowali się szamani czy misjonarze uprzemysłowienia, specjaliści od wielkich modeli z lat 40. i 50. Przegląd nowoczesnych pomysłów i debat będzie zawierała ostatnia część tej książki. Eksperymenty bardzo często dają nieoczywiste wyniki. Wiemy np., co trzeba zrobić, żeby dzieci w krajach rozwijających się lepiej się uczyły i rzadziej opuszczały szkołę – a raczej wiemy, jakie metody poprawy sytuacji są najtańsze. Ekonomiści policzyli np., że w najbiedniejszych krajach zwiększenie liczby podręczników powyżej jednego na czterech uczniów nie poprawia ich wyników w nauce. Nie poprawia go także, co może zaskakiwać, podwojenie liczby nauczycieli15. Eksperyment przeprowadzony w miasteczku Busia na granicy Kenii i Ugandy wykazał za to, że tania kuracja lecząca dzieci z pasożytów – która kosztuje 49 centów na kwartał – zmniejsza absencję o jedną czwartą (z powodu pasożytów układu pokarmowego cierpi tam 90 proc. dzieci). Taka kuracja jest zatem dwadzieścia razy bardziej efektywna – biorąc pod uwagę koszty – niż wynajęcie dodatkowego nauczyciela16. To zupełnie inna skala aspiracji niż w latach 50. czy nawet 80. Nie znajdziemy tu poszukiwania uniwersalnego modelu – czy to uprzemysłowienia, czy liberalnej terapii szokowej – który można zaaplikować krajom opóźnionym. Nie ma tu także, na dobrą sprawę, ambicji „dogonienia” Zachodu. Nie tylko dlatego, że cel okazał się dużo trudniejszy do osiągnięcia, niż jeszcze niedawno myślano. W kluczowych dla tej opowieści latach 70. dostrzeżono także, że idea rozwoju była u swoich źródeł także nowym wcieleniem starej idei kolonialnej. W miarę „doganiania Zachodu” postkolonialne społeczeństwa miały się do niego upodobnić – pod względem stylu życia, sposobu uprawiania polityki czy struktury społecznej17. Były „kraje wzorcowe” i „kraje wzorujące się”18. Pisano o tym wprost i z aprobatą: dla Daniela Lernera, jednego z najbardziej popularnych wówczas teoretyków modernizacji, była ona procesem, w którym „mniej rozwinięte społeczeństwa zyskują cechy typowe dla bardziej rozwiniętych” (more developed). W głośnej wówczas książce o Bliskim Wschodzie Lerner opisywał dokonującą się tam podobno modernizację jako „infuzję racjonalistycznego i pozytywistycznego ducha” przeciwko któremu „jak zgadzają się uczeni, Islam jest absolutnie bezbronny”19. Naukom społecznym rzadko zdarzają tak spektakularnie błędne przepowiednie. Okcydentalizm tej wizji wyrażał się także w tym, jak nakładały się zakresy znaczeń takich pojęć jak rozwój, modernizacja i wzrost. Dziś łatwo wymienić przykłady wzrostu gospodarczego bez modernizacji (np. kraje produkujące ropę naftową) albo modernizacji w znaczący sposób odbiegający od zachodniego modelu (np. kraje Azji Wschodniej). W praktyce językowej lat 50. i 60. tych pojęć używano często wymiennie, a ich współzależność najlepiej chyba ilustruje ten prosty rysunek, zamieszczony w jednej z polskich książek o wzroście indukowanym pod koniec lat 60. (autor powołuje się tu na innego amerykańskiego socjologa i teoretyka nowoczesności, Davida Aptera)20. Dziś idee rozwoju na obraz i podobieństwo Zachodu są w oczach krytyków tylko pomysłową formą postkolonialnej dominacji – nową odmianą „brzemienia białego człowieka”. Nie dość, że okazały się mirażem: ich intencje poddano w wątpliwość. Dziś ekonomiści są znacznie mniej skłonni do osądzania „zapóźnionych” społeczeństw niż kilkadziesiąt lat temu (to słowo należy wziąć w cudzysłów; dziś nikt by go nie użył). Także ich słownik uległ wyraźnemu oczyszczeniu ze słów wartościujących: o ile kiedyś pojęcia „rozwój” czy „modernizacja” niosły jednoznacznie pozytywny ładunek emocjonalny i moralny, dziś chętniej mówi się o wymiernych, suchych wskaźnikach – długości życia, przeciętnej liczbie lat spędzonych w szkole czy produkcie krajowym brutto. Zamiast ambicji transformacji całej struktury społecznej „specjaliści od rozwoju” proponują dziś np. badanie wpływu łapówek płaconych przez kierowców ciężarówek policji na koszty transportu w krajach zachodniej Afryki21. Być może jednak nadal mają coś do zaproponowania, a świat daje się naprawiać małymi krokami. Pesymiście przekonanemu o niemożliwości radykalnego ulepszenia ludzkiej kondycji dzieje prób dokonania „skoku w nowoczesność” mogą dostarczyć gorzkiej rozrywki – a zarazem potwierdzenia jego poglądu na świat. Hayden White, teoretyk historiografii, klasyfikował książki XIX-wiecznych historyków według literackich stylów opowieści: Michelet miał pisać historię jak romans, Ranke – jak komedię, a Burckhardt jak satyrę22. Trzeba z góry uprzedzić, że ton tej historii wyznacza ironia i groteska. Trudno bowiem o większe nagromadzenie dobrych intencji i ambitnych planów ulepszania świata, które wyradzały się w swoje przeciwieństwo – a ludzi, którym miały pomóc, wtrącały jeszcze głębszą nędzę (a nierzadko także usprawiedliwiały tyranię). Mając jednak świadomość wszystkich katastrof i nieszczęść, jakie sprowadziły na miliony ludzi, te naiwne projekty uprzemysłowienia i „dogonienia Zachodu” mają w sobie kuszącą ambicję, rozmach i wizję, której we współczesnych koncepcjach rozwoju – tej prozaicznej buchalterii drobnych spraw – nie ma. Coś ważnego, mimo wszystko, zostało utracone.
Adam Leszczyński
Przypisy:
1. Pojęcie „Zachodu” jest tu w świadomy sposób używane w sposób nieostry – bo w różnych okresach, które obejmuje ta książka, geograficzny wymiar tego pojęcia ulegał zmianom. Częściej też było symbolem – nowoczesności, racjonalności, dobrobytu – niż wyrazistą polityczną całością. Różne kraje stawały się częścią tak rozumianego „Zachodu”. Anglia np. należała do niego od początku XVIII w., Stany Zjednoczone dołączyły w XIX w., Australia na początku, a Hiszpania pod koniec ubiegłego wieku. Z powodu kulturowej odrębności nie mieści się w tym pojęciu tylko Japonia, pierwszy azjatycki kraj uprzemysłowiony, której cywilizacyjny i polityczny sukces inspirował wiele projektów modernizacyjnych w Azji
2. S. Garczyński, Anatomia Rzeczypospolitey Polskiey. Synom Oyczyzny ku przestrodze y poprawie. Mianowicie, o sposobach: zamnożenia Polskę ludem pospolitym, konserwowania dziatwy wieiskiey przez niedostatek y niewygody marnie ginącey, y wprowadzenia handlow y manufaktur zagranicznych. Dawniey spisana, z Przydatkami teraz wydana, Warszawa? 1753, s. 121. O Garczyńskim także: E. Lipiński, Historia powszechnej myśli ekonomicznej do roku 1870, Warszawa 1968, s. 209-213
3. Garczyński, dz. cyt., s. 124-125
4. Garczyński, dz. cyt., s. 117
5. I. Sachs, Drogi i manowce świata „B”, Warszawa 1964, s. 27
6. Historię podróży ambasadora opisuje obszernie F. Göcek, East Encounters West. France and the Ottoman Empire in the Eighteenth Century, New York –Oxford 1987, s. 7-85
7. Wyliczenie darów: Göcek, dz. cyt., s. 142-143
8. T. Pakenham, The Scramble for Africa, London 2001, s. 424-427. Obie frakcje były związane z wpływami zewnętrznymi (odpowiednio brytyjskimi i francuskimi; w swahili nazywały się nawet Wa-Inglesa i Wa-Fransa)
9. Opis podróży: D. A. Low, Fabrication of Empire. The British and the Uganda Kingdoms 1890-1902, Cambridge 2009, s. 326 i n.
10. Nie była to pierwsza wizyta poddanych króla Bugandy w Anglii. Podczas pierwszej – w 1880 r. – również wrócili olśnieni. Ówczesny król (kabaka), Mtesa, zabronił im wówczas opowiadać, co widzieli, rodakom – i awansował na wodzów (Low, dz.cyt., s. 321)
11. J. Jedlicki, Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują, Warszawa 2002, s. 11
12. W. Beckerman, The Economist as Modern Missionary, The Economic Journal nr 261 z 1956 r. Trzeba oddać autorowi sprawiedliwość – przestrzegał przed możliwościami nadużyć
13. P. Krugman, The Fall and Rise of Development Economics, [w:] L. Rodwin, D. Schon (red.), Rethinking the Development Experience. Essays Provoked by the Work of Albert O. Hirschman, Washington 1994
14. Por. np. Naomi Klein, Shock Doctrine. The Rise of Disaster Capitalism, New York 2007. Wydanie polskie – Warszawa 2008
15. A. Banerjee, E. Duflo, The Experimental Approach to Development Economics, Annual Review of Economics, 2009
16. E. Miguel, M. Kremer, Worms: Identifying Impacts on Education and Health in the Presence of Treatment Externalities, Econometrica, nr 72 z 2004 r. Opis eksperymentu:R. Fisman, E. Miguel, Economic Gangsters. Corruption, Violence and the Poverty of Nations, Princeton-Oxford, 200
17. D. Lerner, J.S. Coleman, Modernisation [w:] International Encyclopedia of Social Sciences, New York 1968, s. 394-395
18. I. L. Horowitz, Three Worlds of Development. The Theory and Practics of International Stratification, New York 1966, s. 4
19. D. Lerner, The Passing of Traditional Society. Modernizing the Middle East, Glencoe 1958, s. 45
20. Sz. Chodak, J. Kleer, Socjalizm a modernizacja w „czarnej” Afryce, Warszawa 1967, s. 143
21. Badania przeprowadzone przez Economic Community of West African States (ECOWAS) oraz Union Economique et Monétaire Quest-Africaine (UEMOA) na drogach w Ghanie, Burkina Faso, Mali i Togo, październik 2006-maj 2007; mierzono średnią wysokość łapówek, liczbę postojów na posterunkach policji oraz stracony czas. Na liczącym 416 kilometrów odcinku trasy w Mali policja zatrzymywała ciężarówki średnio 19 razy i wymusiła 105 dol. łapówek; postoje opóźniły przejazd o 40 minut. (Report on the First Results of the Improved Road-Transport Governance (IRTG) Initiative on Interstate Highways, Bamako, 2007)
22. H. White, Metahistory. Historical Imagination in Nineteenth-Century Europe, New York 1975